Jak GROM z jasnego nieba…

Depresja spadła na mnie całkiem niespodziewanie. Zawsze byłem silnym facetem, odpowiedzialnym za rodzinę, trzymającym wszystko mocno w garści. I nagle, zupełnie bez uchwytnej przyczyny, całkowicie się rozsypałem…

Wyjechałem na urlop, codzienne problemy zostały w Warszawie, a ja zamiast czerpać siłę z błogiego lenistwa, nie mogłem nawet podnieść się z łóżka. Z dnia na dzień pogrążałem się w otchłani czarnych myśli. Schudłem, nie mogłem jeść ani spać, było mi wszystko jedno co dzieje się dookoła. Wszystko straciło sens, nie było przyszłości, ani teraźniejszości, umiałem myśleć tylko o tym, jak najskuteczniej ze sobą skończyć. Czułem się tak, jakby przygniotły mnie wszystkie troski świata, a ja nie byłem w stanie im podołać. Czułem fizyczne przytłoczenie, ból w piersiach, nieprawdopodobny ucisk niewyobrażalnego cierpienia.
Jak łatwo wówczas byłoby powiedzieć koniec… Tak naprawdę o niczym innym wtedy nie marzyłem.

Miałem jednak dużo szczęścia w tej, wydawałoby się, sytuacji bez wyjścia. Była przy mnie żona, która szybko zdała sobie sprawę, że nie uda się tego stanu przerwać bez fachowej pomocy, że to coś więcej niż urlopowa chandra. Nie umiała jeszcze wtedy nazwać rzeczy po imieniu, widziała jednak, że z dnia na dzień coraz bardziej zapadam się w siebie. Szczęśliwie nasz przyjaciel psychiatra natychmiast zorientował się w sytuacji. Niemalże prosto z wakacji trafiłem do szpitala – najpierw z rozpoznaniem zapalenia mózgu, później głębokiej depresji. Żona, lekarze, znajomi powtarzali mi, że depresja to choroba jak każda inna i jak wszystkie minie po zastosowaniu odpowiedniego leczenia. Ale jak w to uwierzyć, kiedy wszystko wydaje się walić, jak długo można czekać na zadziałanie właściwych leków? Zanim udało się lekarzom znaleźć odpowiednią terapię, zanim farmakologia zrobiła swoje, przeszedłem przez piekło, które trudno opisać.

Kto raz trafi na oddział psychiatryczny, zrobi wszystko, aby już nigdy tam się nie znaleźć. W Polsce nie istnieją oddziały wyłącznie dla osób cierpiących na depresję. W szpitalu leży się z pacjentami uskarżającymi się na wszystkie możliwe choroby psychiczne. Do tego oddziały są koedukacyjne… Depresja to chyba jedyna choroba psychiczna, pozostawiająca pacjentowi całkowitą świadomość inności i cierpienia. Jakże zazdrościłem szaleńcom, dla których choroba była jedynie przerwą w życiorysie, czasem nawet dość ekscytującą. Dla człowieka w pełni świadomego swojej sytuacji, pobyt na oddziale jest dodatkową presją z którą musi się zmagać. Niestety, w moim przypadku szpital był jedynym rozwiązaniem. Nie miałbym szansy na wyjście z depresji w domu, chociaż wydawałoby się, że właśnie wśród bliskich łatwiej jest wrócić do zdrowia. Tak naprawdę, dotychczas nie wiem dlaczego nie było to możliwe. Może wszechogarniające poczucie winy, że nie spełniam ich oczekiwań, ciągłe troskliwe spojrzenia i gesty, a może potrzeba całkowitej izolacji sprawiły, że właśnie oddział był jedynym miejscem, dającym nadzieję na wyzdrowienie? Dość długo wychodziłem z dołka. Dopiero po trzech miesiącach odważyłem się na odwiedziny w domu. Trafione leki zaczęły działać, znieczulając ból i pozwalając rozpocząć normalne funkcjonowanie. Przeczytane książki o depresji podziałały jak swoista autopsychoterapia. Zacząłem powoli wracać do życia.

Właśnie minęły dwa lata od tamtego okresu. Ciągle pozostaję czujny. Rodzina i leki są cały czas ze mną.

Mam nadzieję, że nigdy więcej depresja nie przesłoni mi świata. Jednak to, co przeżyłem, zawsze już będzie czymś konkretnym, co będzie się czaić gdzieś blisko mnie. Może jednak dzięki temu bardziej otworzyłem się na problemy innych? Nigdy nie chciałbym przeżyć tego raz jeszcze, ale niewątpliwie tamto cierpienie było uwrażliwiającym doświadczeniem. Chociaż czy zbyt szeroko otwarte oczy nie utrudniają codziennego życia?

Jacek